niedziela, 25 października 2009

obojętność jest taka trudna

25 października, niedziela

Giuseppe i Giuseppe w jednym stali domu. Razem z nimi ja, od pięciu już dni. Choroba wyostrza czy przytępia spojrzenie?

Wyostrza. Widać wyraźnie różnice w zachowaniu, spojrzeniu na świat, w obojętności na pewne sprawy i zainteresowaniu innymi; widać geograficzne granice, które pozostają w głowie nawet po ich fizycznym przekroczeniu, granice w sercu i duszy, mimo ułatwionego transportu lotniczego, szybkich przesyłek, internetu. Mam Sycylię na wyciągnięcie ręki. Czyżby?

Przytępia. Zamknięta w czterech ścianach mam ograniczone możliwości poznawcze; tkwię w laboratorium niczym naukowiec w białym kitlu, badając detale, szczegóły, przyglądając się rosnącej gorączce, z uwagą śledzącą zmiany następujące we własnym organizmie. Wsłuchuję się w siebie, obserwuję. Mam małe pole widzenia, kilka gazet niczym ważne analizy, kilka niemych filmów niby poglądowe prace techniczne. Wolę jednak badania terenowe, w otwartej przestrzeni, z powietrzem, a nie zatęchłym laboratoryjnym zapachem; z szerokim horyzontem, nie z mikroskopowym okiem.

Niektórzy próbują chorobę zbagatelizować, wmówić mi, że minie, że nie należy się na niej skupiać. Ja jednak nie potrafię. Skoro wirus wybrał właśnie mnie, oznacza to, że stał się częścią mnie, objął także moją głowę, myśli, wpłynął na sposób spędzania czasu, ograniczenie kontaktów ze światem. Powinnam się z nim zaprzyjaźnić czy go znienawidzić?
Obojętność jest taka trudna.

ważne

21 października

Złotymi zgłoskami zapisuję to, co ważne, to czego należy się trzymać, by nie zwariować.

Moje dziwne nastroje często wynikają z nagłej potrzeby kontaktu z ludźmi, z ich braku w danym momencie mojego życia. Ten rodzaj dziwnego uzależnienia trzeba potraktować jak chorobę i zaakceptować jej istnienie; tylko w ten sposób będę w stanie normalnie funkcjonować.

Obecność innych nie stwarza mnie, tak samo jak ich nieobecność nie powoduje mojego zniknięcia ani defragmentacji. Ludzie byli, są i będą i jak wszystkie rzeczy pod słońcem są rzeczą zmienną i ulegającą tajemnej sile przypływów i odpływów, drżącą na wietrze osikową sinusoidą.

Tkwiąc w danym miejscu o danym czasie, tak naprawdę jestem wszędzie o każdej porze- a to dzięki sile wyobraźni, pamięci i wspomnień.

Nie będąc z kimś gdzieś, jestem sama tutaj, ale nikt- oprócz mnie- nie musi o tym wiedzieć i nikt oprócz mnie nie zna tajemnych ścieżek moich myśli.

Czyjś uśmiech nie jest nagrodą, czyjaś złość nie jest karą; to tylko pochodne procesu, który nazywa się myśleniem i współodczuwaniem.

Nikt nie jest samodzielny, bo choć dwie ręce i dwie nogi to wystarczający prezent, jakim obdarzyła nas natura, to czasem potrzebna jest i trzecia i piąta i dziesiąta. Inaczej jest z myśleniem- tu samodzielność jest wskazana, a wręcz niezbędna.

Mozaika cudzych myśli to tylko moje lustrzane odbicie, fałszywe i odwrócone. Tak naprawdę jestem Alicją po drugiej stronie lustra; tym kogo znam na co dzień, z kim spieram się i walczę, kogo lubię i cenię.

niedziela, 18 października 2009

Flusso di coscienza w malignie



17 października 2009, po 23ej wieczorem

Nawet się nie spostrzegłam, a już minęło tyle dni od mojego ostatniego wpisu. Kilka całkiem udanych wieczorów i kilka całkiem słonecznych dni.

Dużo nowych twarzy;
nowe knajpki i bary i odrobinka nocnego życia;
chłodne poranki, kiedy para z ust unosi się do góry i ulatuje w górę, ku Alpom;
szare niebo i zdradliwe jesienne słońce, które nie ogrzewa od środka, ale daje wrażenie ciepła; lazurowe niebo lśniące w górze w kilka minut zmieniające humor na burzowy granat;
ostre powietrze kłujące jak igiełki;
zimne pomieszczenia bo sezon grzewczy jeszcze się nie zaczął;
ruchliwe ulice Udine, które zamierają po zmroku;
wycieczka do Triestu i Cividale z malowniczą doliną rzeki Natisone i zawieszonym nad nią kamiennym Diabelskim Mostem;
trattorie zamknięte w porze największego głodu i sklepy nie działające właśnie wtedy, kiedy jakaś rzecz jest Ci niezbędna;
uśmiechnięci sprzedawcy i uśmiechnięci- mimo wielkiego administracyjnego bałaganu-urzędnicy rozmawiający między sobą po friulijsku;
wystawa o Alcine de Gasperi w nieczynnym kościele San Francesco i zamknięte, puste i zamienione na sale koncertowo-wystawowe kościoły w ogóle;
samotne wyjście do kina na przepięknie kolorowy, krzykliwy film o Sycylii;
gwiazdy na nocnym niebie, te same co w domu i te same co zawsze, dające poczucie znajomego ciepła;
księżyc, zupełnie taki jak w Kazimierzu;
przeprowadzka do nowego mieszkania, pierwsza w życiu samotna i pierwszy raz w życiu wybrana samodzielnie i cudownie nowe poczucie względnego bezpieczeństwa i prowizorycznej stabilności;
obiady na studenckiej stołówce, gdzie za każdym razem głowię się nad włoskim podziałem posiłków na primo i secondo i ilością węglowodanów pożeranych przez tubylców;
wieczór z jedzeniem z różnych krajów i hiszpańskim calimocho;
poczucie, że po włosku można mówić gładko i bez zająknięcia;
różne akcenty i zabawne zająknięcia innych, niemieckie r i hiszpańskie h;
opuszczanie zajęć i notoryczne nie wstawanie rano i wewnętrzny głos usprawiedliwienia, że przecież to tylko Erasmus;
dające satysfakcję lekcje czeskiego i czeskiej literatury wyczekiwane od lat;
historia niemego kina, Eisenstein, Pancernik Potomkin i teoria montażu w wydaniu włoskiego profesora, który używa słownictwa, którego nie rozumiem i buduje zdania jak z książki;
wypożyczanie książek z biblioteki publicznej i związane z tym nieporozumienia i wmawianie mi, że mam dwie karty biblioteczne (może mam sobowtóra?);
błędy w moim nazwisku na każdym możliwym kroku, co za każdym razem każe mi myśleć, że chyba pochodzę z Chin lub Japonii;
Polska jako Repubblica di Polonia choć taki kraj chyba nie istnieje;
Friulijczycy dumni ze swego regionu-kraju i swojego języka niepodobnego do niczego i ich dziwne zapatrywania polityczne;
Benito na ścianach w barze i wino z nalepką z fuhrerem i figlio della lupa lub do wyboru z napisem non ho tradito (nie zdradziłem) i podpisem duce;
terre irredente w wydaniu włosko-polskim;
marketingowe zagrywki sprzedawców gubana cividalese czyli ciasta z nugatowo-migdałowo-piniowo-słodkim-ulepkowym nadzieniem;
rozmowy o przewodniku po restauracjach, w których nie należy bywać;
chleb pieczony przez sycylijskich chłopców z mąki przywiezionej prosto z gorącej Sycylii i duże ilości pomidorowej salsy;
wyczekiwanie przyjazdu i plany na przyszły miesiąc;
nocne Polaków rozmowy, lecz nie przy stole, ale przez ekranem komputera, małego magicznego pudełka, które łączy mnie ze światem i bez którego ciężko czasem żyć;
moje zmienne nastroje, płacze i histeria i brak porozumienia z drugą stroną magicznego pudełka;
tęsknota i myśli o pięknych zielono-brązowych oczach rozświetlających ciemności, oprawionych w długie rzęsy i wyraźnie zarysowane brwi;
zazdrość jak chwast pleniąca się w duszy;
chęć wywołania zazdrości głupio kiełkująca w głowie;
sny;
we śnie kot z kulawą łapką;
kot Franek śpiący ze mną i pachnący innym kotem;
gorączka opatulająca niczym koc i wysysająca energię;
odliczanie dni;
mijające dni;
wieczory i poranki;
śniadania i kolacje;
brak czasu na namysł i brak namysłu nad czasem;
czasem brak myśli w ogóle;
myśli ograniczone do przeżycia w obcym mieście i brak wygórowanych ambicji;
ambicje i wyrzuty samej sobie;
uśmiech od ucha do ucha kiedy są ludzie dookoła;
ludzie dookoła;
wspólne zwiedzanie, wspólne zakupy, wspólne podróżowanie;
marzenia;
17 dni w Udine jak trzy miesiące w domu, intensywność, kolory, szarości, odcienie;
17 dni w Udine.





środa, 7 października 2009

4 października 2009

To już piąty dzień bez Ciebie. Ten jest wyjątkowo nudny. Nawet nie smutny, tylko po prostu nudny. Siedzę chora z lekką gorączką w łóżku w moim wąskim pokoju z białymi ścianami, z białym sufitem i kilkoma najpotrzebniejszymi sprzętami. Trochę jestem rozgoszczona, ale wciąż jednak na walizkach. I wcale nie chce ich rozpakowywać. Znaczyłoby to, że po pierwsze, jestem już tu urządzona i nie chcę się stąd ruszać (co jest oczywistą nieprawdą), a po drugie, miałabym poczucie psychicznego komfortu i czułabym się mniej więcej jak u siebie (co również nie jest prawdą).

Poszukiwania mieszkania w toku. Wczorajszy risercz dał mi poczucie pewnej satysfakcji, poczucie, że przecież mogę zmienić to, co mi się nie podoba, z czym czuję się źle. Rezultaty co prawda na razie marne (kilka telefonów, jedno mieszkanie obejrzane), ale na jutro jesteśmy umówione z sycylijskimi chłopcami na ogląd kolejnego i mam dziwne przeczucie, że może się udać. Zobaczymy.
Na razie choruję, roztaczam wokół siebie zapach czosnku, chińskich ziółek, imbiru. Miejmy nadzieję, że zadziała, bo kolejnego dnia nie chcę i nie mogę już tu siedzieć. Jutro oficjalne rozpoczęcie roku, ale jak to w kraju makaronu(w) bywa nie wiadomo zupełnie nic. Mój koordynator podróżuje między Italią a Polską, nie wiem czy czyta moje maile. Nie znam mojego planu zajęć, nie wiem gdzie odbywają się zajęcia, nie wiem czy w ogóle się już zaczynają, czy może szanowne grono profesorskie przedłuża sobie jeszcze wakacje. Do tego nie wiem czy organizowane są jakieś eventi dla Erasmusów, jakieś festy, zwiedzanie i tym podobne. Czuję się pozostawiona samej sobie. Cóż, może tak wygląda życie za tak zwaną granicą. Nie wiem czemu Erasmus jest dla tylu ludzi przygodą życia. Na razie jest dziwną przygodą, mocno przereklamowaną.

6 października 2009

Zacznę od dwóch cytatów z książki mojego ukochanego Tarasa Prochaśki, który czyta w moich myślach i z niezwykłą przenikliwością trafia w sedno. Trafia w sedno szczególnie w te dziwne dni, kiedy wszystko jest zawieszone w dusznym powietrzu, nie rusza się, słowem- nie daje najmniejszych oznak życia. Dni spotęgowane złym samopoczuciem, gorączką i czarnymi myślami.

„Potrzeba trzymania się przedmiotów znika dopiero wtedy, kiedy potrafisz sobie wyobrazić, jakie mogą być w dotyku te rzeczy, których nigdy nie będziesz miał możliwości dotknąć. I gdy zrozumiesz, że tylko to, co w twojej wyobraźni, jest najprawdziwszą, najpewniejszą własnością”

i jeszcze:

„Pozbawieni obecności najbliższych ludzie stają się samowystarczalni, ale też trochę niepełni”.

Otóż to. Dlatego właśnie zaciskam zęby, i wiem, że Ty też. Stwarzam sobie mój mały świat złożony z urywków wspomnień, zdjęć, mentalnych ujęć i migawek. To co mam w głowie jest moją siłą.

Tak naprawdę wcale nie mam weny, wcale nie chce mi się pisać, ale robię to trochę z braku zajęć, trochę dlatego, że łatwiej poskarżyć się białej kartce niż roztaczać wokół siebie aurę wiecznego niezadowolenia i zatruwać tym samym życie innym.

Tak naprawdę jest już trochę lepiej. Powoli zaczynam wytyczać własne ścieżki, rozglądać się dookoła, widzieć więcej, otwierać oczy. Powoli miasto staje się ładne; jesienne liście wyściełają chodniki; domy w kolorze ochry, pomarańczy, żółci odbijają słoneczne promienie. W głowie tworzę mapę ulic i uliczek, liczę kroki na chodniku, słucham stuków i echa odbijającego się od kamienic. Twarze wybijają się tłumu, tworząc kolorową ruchliwą uliczną mozaikę. Koty zaczynają mnie rozpoznawać i miauczeć ze smutkiem w głosie, prosząc o coś do jedzenia lub po prostu o chwilę uwagi. Za rogiem coś na mnie czeka. Jeszcze nie wiem co, ale już czuję przyjemne mrowienie wzdłuż kręgosłupa...



sobota, 3 października 2009

3 października 2009

Powoli zaczynam się aklimatyzować. Przyjechałam 2 dni temu. Dwa dni płaczu i narzekań temu. Mieszkam w Convitto Mander, akademiku dla dziewcząt, dość szeroko pojętych dziewcząt, bo średnia wieku, jak i przekrój narodowościowo-społeczny, jest dość duży.
Zasady do szybkiego nauczenia w Convitto:
1. Nie używaj czajnika elektrycznego w pokoju ani żadnej rzeczy która grzejnikiem jest.
2. Bądź miła- baby, a włoskie w szczególności, potrafią cię zjeść. Uśmiechaj się, przytakuj na „ma parli cosi’ bene italiano! Dove l’hai imparato?!”, bądź miła. Nie afiszuj się ze swoimi prawdziwymi odczuciami, a jeśli już, to rób to w gronie mniejszym i lokalnym, np. z polską koleżanką G., która jest ci przewodnikiem i dobrą duszą.
3. Nie używaj internetu. Jeśli chcesz go użyć, pamiętaj, że i tak go tu nie ma.
4. Wszystkie naczynia, garnki, sztućce i tym podobne utensylia kuchenne kup sobie sama. Kuchnia jest wspólna, ale naczynia nie.
5. Nie używaj prywatnych suszarek na ubrania, grozi to niebezpieczeństwem późniejszego znalezienia prania w jakimś innym miejscu.
6. Używaj pralki na żetony.

Nie, no wcale nie jest tak tragicznie. Przecież mam własne łóżko, szafę, stół i krzesło, mam gdzie się umyć i wyspać. Przestrzeń tych kilku metrów kwadratowych dzielę z imienniczką ze środkowej Rosji, z którą dzielnie usiłujemy porozumieć się w półangielskim. Imienniczka będzie się uczyć włoskiego od zera, jest szczupłą dwudziestolatką bez polotu, słuchającą transu. Ma chłopaka o dziwnym imieniu, którego nie pamiętam. Jej marzeniem jest zostać djką. Tymczasem spędzi tu podobnie jak ja pół roku, jednak dziwnym trafem wydaje mi się, że spędzi je trochę w inny sposób niż ja.
Dziś udałyśmy się na nasze pierwsze zakupy. Za przewodnika robiła G. Oto co nabyłam w niedalekim przybytku o dziwnej nazwie Despair (wymawiaj z włoska: [despar] ):

1. Papier toaletowy
2. Oliwa z oliwek
3. Pomidory w puszce
4. Pomidory bez puszki
5. Mleko
6. Jajka
7. Sok z gruszek
8. Tortellini
9. Cebulla i czosnek
10. Winogrona
11. Sałata
12. Jogurt
13. Talerz w przybytku azjatyckim za całe 1,1€ (tato, ach tato, dlaczego nie kazałeś mi zabrać ze sobą talerza!)

Tak, teraz czuję się prawie jak w domu. Tyle, że prawie robi sporą różnicę.
Jednak zaobserwowałam istotne polepszenie mojego stanu psychicznego. Dziś rano obudziłam się z jedną myślą- zdecydowanie trzeba poszukać innego mieszkania. Dlatego właśnie wybieram się na poszukiwania ogłoszeń. A presto, ragazzi. Trzymajcie kciuki.